Co najbardziej wkurzało mnie w szkole?

CO NAJBARDZIEJ WKURZAŁO MNIE W SZKOLE?  

 

Dokładnie rok temu (26 kwietnia 2019 r.) na Bywalcu Życia opublikowałem post „Top 10 idiotyzmów polskiej szkoły!” w okolicznościach Strajku Nauczycieli Anno Domini 2019, a pół roku później post „Top 10 typów nauczycieli! Kontynuacja.”. I jako że wpisy spotkały się z pozytywnym odbiorem z Waszej strony, postanowiłem pociągnąć temat z innej beczki, ale niezmiennie pozostając na tropie szkolnych absurdów! A zatem przekonaj się, co wkurzało w szkole?  

 

10. Zastępstwo na ostatniej lekcji.

Nowina obiegła szkołę, że nauczyciel zachorował, poszedł do teatru z inną klasą albo pojechał do Warszawy strajkować (bo bida!) czy cokolwiek innego… nieważne. Ważne, że nie będzie ostatniej lekcji. A tu niespodzianka, dyrekcja przewidziała zastępstwo! Najgorzej, nie?!        

9. Uzupełnianie zeszytu ćwiczeń. 

Trudno inaczej to nazwać niż działaniem lobby wydawniczego, jeśli nauczyciel wymagał od ucznia posiadania tzw. zeszytu ćwiczeń (obok podręcznika i zwykłego zeszytu), z którego (o zgrozo!) w ogóle nie robił użytku na lekcjach. Zupełnie tak, jakby rodzicom pieniądze spadały z nieba! A nie przepraszam, bo najczęściej to uczeń musiał mieć uzupełniony zeszyt ćwiczeń, a nauczyciel jedynie raz (na koniec roku) sprawdzał, czy tak faktycznie jest! Paranoja! Pamiętam, że w czerwcu rozpoczynało się wielkie spisywanie zadań każdego od każdego, razem czy osobno.             

8. Pan Tadeusz i zabawa w robaka. 

Manifest Bywalca Życia – nienawidzę Pana Tadeusza! I jako że nie darzę sympatią również i jego szanownego autora, od zawsze jestem w teamie Juliusza Słowackiego. Umówmy się – wcale nie podoba mi się twórczość i tego pana… Możecie nazwać mnie po prostu głupcem, ale kompletnie nie kupuję „narodowego piania z zachwytu” nad przemianą Jacka Soplicy w księdza robaka. Strasznie przemordowałem przeczytanie „Pana Tadeusza” i mówię wprost: nigdy więcej! Ta lektura na długi czas pogniewała mnie z czytaniem.     

7. Liczby pierwsze, całkowite i Bóg jeden wie co?!

Liczby pierwsze (itp.) są dla mnie matematycznym odpowiednikiem Pana Tadeusza. Gdy nauczyciel wykładał, że cyfra „2” jest liczbą całkowitą, taką, śmaką i owaką, mnie interesowało – a czemu tak?, kto to wymyślił? i wreszcie po co to komu?. No właśnie! Na dobrą sprawę 3/4 tej całej matematyki nikomu do niczego, w prawdziwym życiu, nie jest potrzebne, a przynajmniej prawnikowi. 

6. Wywiadówki. 

No, proszę! Jeśli nie było się jakimś mega super kujonem, raczej wywiadówek się nie lubiło, powiedzmy to sobie wprost! Moja mama była jeszcze tą chodzącą od nauczyciela do nauczyciela… nie wiadomo po co? No dobra, w celu wyciągania ocen.   

5. Lekcje pod wizytatora.

Chodźmy wszyscy! Dzisiaj nauczymy się hipokryzji, cwaniactwa i oszustwa! Lekcja pod wizytatora była na ogół skrupulatnie wyreżyserowaną szopką, bo i nawet nie teatrem. Uczniowie od nauczyciela nie otrzymywali pytań, jakie ten zamierzałby zadać. A gotowe odpowiedzi, które mieli wykuć na pamieć i w odpowiednim momencie wyrecytować. Często podobny motyw przewija się w komediach np. w Mikołajku i poniekąd w Matyldzie.    

4. Zbieranie pieniędzy przez skarbnika.

Edukacja w Polsce jest darmowa. Tak. Wolne żarty. W każdym miesiącu na coś zbierano i wysługiwano się jednym z uczniów. A to na ryzę papieru dla nauczyciela, bo biedak nie ma na czym drukować sprawdzianów (w liceum anglistka, kserując testy, zadłużała klasę u bibliotekarki?!). A to na jakąś wycieczkę do lokalnego pseudo-teatru na antyczną gówno-sztukę.   

3. Brzękolenie na flecie. 

Nienawidziłem tego kawałka drewna (w uboższej wersji: plastiku) z dziurkami, w którego się pluło i dmuchało… nazywanego fletem. „Pani od muzyki” rozrysowywała jakieś „nutki do re mi” i na ich podstawie kazała nam grać. Nic z tego nie kapowałem i tak pozostało mi do dziś. Moja mama przerysowywała mi nutki na mini-flety (na kartce papieru) z odpowiednio zamalowanymi dziurkami. I tylko tym sposobem zaliczałem jakoś szkolne brzękolenie na flecie.       

2. Oglądanie telewizji z szafki. 

Małe, kinetyczne telewizorki, które zamykano szczelnie w szafkach wielką kłódką, są moim nieodłącznym wspomnieniem szkolnym. Szafa (jak to szafa) stała w kącie, a że jej drzwiczki ograniczały pole widzenia, cała klasa musiała ścieśniać się w jednym miejscu, aby każdy mógł w równym stopniu oddać się kinematograficznym uciechom. Pamiętam, że ksiądz w liceum puszczał nam Salę Samobójców, a następnie autentyczne ryki największych zbrodniarzy z otchłani piekła… naprawdę?! Anglistka, która była maniaczką Przyjaciół – właśnie Przyjaciół. A najgorsi byli poloniści, którzy katowali nas wybitnymi adaptacjami dzieł literatury polskiej z Danielem Olbrychskim i jego wielkim wąsem w rolach głównych. Przeczytałem całe dwa byczate tomy Krzyżaków Henryka Sienkiewicza i bawiłem się przednio, choć była to lektura szkolna. A film na podstawie książki wyłączyłem po 5 minutach, bo był żenujący.            

1. Odór w piwnicach. 

Chodziłem do szkoły, do której uczęszczali również Romowie. Nie chciałbym, aby wybrzmiał tutaj jakikolwiek kontekst rasistowski, dlatego w dalszej części wpisu będę używał „Ci Romowie”, których znałem i absolutnie mogę o nich opowiedzieć, oczywiście niczego nie wymyślając, a zachowując najwyższą rzetelność. I właśnie Ci Romowie zajmowali tę piwniczną część szkoły, zwykle odseparowaną od pozostałej. I powiem to wprost – kto się nie myje, ten śmierdzi i już! Nie jest to żadna filozofia, a zaledwie najprostsza fizjonomia. Wspaniałomyślna dyrekcja (wcale nie była wspaniałomyślna!) z braku wolnych sal, upychała klasy nieromskie właśnie do pomieszczeń piwnicznych. Sporadycznie, co prawda… ale spędzenie tam, chociażby 10 sekund było wydarzeniem na pół traumatycznym. Takiego odoru, jaki tam panował nie dało pojąć się rozumem. Nigdy potem w życiu czegoś takiego nie doświadczyłem. Ten smród wychodził nawet z piwnicy i najgorzej mieli dyżurni, którzy urzędowali przy stoliku w pobliżu niemalże wrót Mordoru szkolnego fetoru. Swąd przechodził ubrania, wchodził w człowieka. Był tak intensywny, że u mnie wywoływał odruchy wymiotne. A szanownej pani dyrektor – z dobroci serca – polecałbym przenieść tam swój gabinet! Ciekawi mnie, czy ten smród (łagodnie mówiąc i na dobrą sprawę mało adekwatnie) dalej się tam unosi? 

 

A co Ciebie najbardziej wkurzało w szkole? Napisz w komentarzu!

 

Format publicystyczny! Co najbardziej wkurzało mnie w szkole?         

#26

Grafika wyróżniająca postu „Co wkurzało w szkole?” © by bywalec życia, grafika bazowa Pixabay

Yhm... to może nie być głupi pomysł?!

Aby dołączysz do grona subskrybentów Bywalca Życia. I Otrzymywać powiadomienia o nowych konkursach, wpisach i wielu innych akcjach.

Wyrażam zgodę na przekazanie moich danych osobowych do MailChimp ( więcej informacji )

Trzy żelazne zasady Bywalca Życia. Zero spamu. Bezpieczeństwo adresu e-mail. Możliwość wypisania się z listy subskrybentów w każdej chwili.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
16 komentarzy
Najnowsze
Najstarsze Najlepsze
Inline Feedbacks
View all comments
August
5 listopada 2021 13:53

Fajny wpis, do szkoly juz dawno nie chodzę, ale pamiętam co mnie wkurzało. Koledzy z adhd, którzy mnie zaczepiali i chcieli się bić- ja wolałem inne rozrywki. Zbyt duża ilość materiału, którego nie sposób było przyswoić. Nudne lektury, odstraszające od literatury.

Kasia | MotoZen.pl
21 czerwca 2020 18:32

Mnie to nauczyciele 😉

Sylwia
Sylwia
20 czerwca 2020 22:17

Mnie w liceum nauczyciel od fizyki i matematyki 😉 Marku, fajnie widzieć jak potoczyło się Twoje życie 🙂 Trzymam kciuki za dalsze sukcesy 🤞 Pozdrowienia, Sylwia (Nosal) Stanek

blogierka
8 maja 2020 01:26

To było tak dano temu,że serio nie pamiętam 😀

Rafał
Rafał
7 maja 2020 23:16

Logarytmy! Nigdy nie zrozumiałem o co w nich chodzi, poprawiałem to tyle razy i nigdy nie zaliczyłem.

tarapatka
7 maja 2020 12:13

Chodziłam do szkoły kiedy nie było jeszcze szafek na książki na korytarzach :P. Ale zeszyty ćwiczeń też mnie denerwowały, w efekcie często na koniec roku były w dużej mierze puste (bynajmniej nie z powodu niesumienności uczniów, ale dlatego, że nauczyciele wybierali wybiórczo ćwiczenia). No i do dziś pamiętam jak w podstawówce katechetka w każdym tygodniu sprawdzała w naszych ćwiczeniach czy w niedzielę byliśmy w kościele (słoneczko) lub nie (chmurka) i na tej podstawie również opierała się nasza ocena końcowa 😛 Takie podejście skutecznie zniechęcało mnie do uczęszczania w niedzielnej mszy świętej.

TosiMama
TosiMama
6 maja 2020 23:11

U nas nie było gry na flecie;) Telewizor z szafki był i teraz wspominam go z nostalgią:)

Justyna
Justyna
6 maja 2020 11:23

Nie miałam nigdy zeszytu ćwiczeń, z resztą się zgadzam. I ten skarbnik… którym zawsze byłam i musiałam żebrać o kasę na X Y Z przedmiotów i innych pierdół 😀

Monika
Monika
6 maja 2020 11:22

Czyli na tym flecie nie tylko u nas męczyli 🙂 ogół je szkoła jest pełna absurdów, system jest przestarzały i niepraktyczny dlatego ja jestem zwolenniczką edukacji domowej